
Spaceruję z Basią po lesie. Jest pochmurno, ale ciepło. Niedawno spadł deszcz i jest jeszcze na tyle sucho, że igły trzeszczą nam pod stopami, ale i na tyle mokro, że pachnie żywicą i grzybnią. Gdzieniegdzie widać, że poszycie zryły dziki. W dali słychać gruchanie dzikich gołębi.
Ścieżka, ścieżynka, a za nią następna. Jedna polana, druga. Jest pięknie!!! Sielanka!
Idziemy, śmiejemy się, milczymy, gadamy… o rzeczach mniej ważnych, albo też i zahaczając o te ważniejsze. Basia opowiada mi o wczorajszym wieczorze, który spędziła nieoczekiwanie w gronie znajomych jej znajomych. „- Był tam i muzyk, i piosenkarka, i aktorka, i tancerka… i wiesz, jaka refleksja mnie naszła po tym spotkaniu? Że ja nie mam żadnych talentów!!!”
Zerknęłam na zegarek. „Boże Basiu!!! Łazimy tak już dwie godziny a miała być to chwila. Już tam się o nas niepokoją, a my nie mamy ze sobą komórek, bo chciałyśmy się oderwać od rzeczywistości i teraz nie mamy jak dać znaku życia!”.
Wracamy. Więcej milczymy, niż mówimy. Basia nieśmiało wypowiada na głos to, co obie wiemy i było niewypowiedziane – „Chyba tędy nie szłyśmy!”
Zmierzcha się. Las coraz gęściejszy się robi i taki jakiś inny. W lewo, a może w prawo, a może zawrócić? Jakiś mech ma podobno porastać na pniach drzew od strony północnej- mówię. Niby rośnie, ale, po co nam wiedza, gdzie jest północ, jak nie wiemy gdzie leży wieś, do której musimy wrócić. Może leży na zachodzie, południu, wschodzie, albo i na północy od miejsca, w którym jesteśmy.
-Przecież gdzieś w końcu dojdziemy- mówi Basia- jak nie do naszej wsi, to do innej wsi a tam już nam wskażą drogę. A teraz wyobraź sobie, że jesteśmy Czerwone Kapturki Dwa i tak sobie idziemy po lesie. Jest pięknie! Baśniowo!
– A jak myślisz-, kogo spotkamy wpierw? Wilka, czy leśniczego? – odpowiadam śmiejąc się deczko nerwowo.
– Leśniczego- mówi Basia.
No i naprawdę, jak w bajce się stało! Spotkałyśmy najprawdziwszego leśniczego, z sumiastym wąsem, w zielonych spodniach, kapelusiku z piórkiem. Tyle, że zamiast strzelby miał aparat fotograficzny, a w głowie znajomość każdej dróżki. Nawet tej, która prowadzi do naszej wsi.
I tak, jak to w bajce bywa, dobry leśniczy wyprowadził dwa zbłąkane Kapturki z lasu i wszystko dobrze się skończyło. Basia natychmiast zaprosiła Pana Leśniczego, by dołączył do naszego towarzystwa i zasiadł z nami do kolacji. No i Pan Leśniczy miód i wino z nami pił i snuł przy tym ciekawe opowieści. O dzierzbie, która przy dzióbku ma coś jak maskę zorro, bo poluje pod słońce i musi mieć przyciemnione przy oczkach, by słońce jej nie oślepiało, o Panu Dzięciole i Pani Dzięciołowej, która ma dwóch mężów i dwie rodziny oraz, że Pana Dzięcioła można poznać po tym, że ma na głowie czerwoną czapeczkę.
Było już dobrze po północy, gdy Pan Leśniczy podkręciwszy wąsa, pożegnał się wylewnie z towarzystwem, zapraszając wszystkich na wizytę do leśniczówki. -Żona już pewnie nakarmiła Basię- mruknął. Widząc pytające spojrzenie Basi, wyjaśnił jej jeszcze, że mają w zagrodzie przy leśniczówce sarenkę Basię, której matka zginęła we wnykach zastawionych przez kłusowników i którą karmią z butelki dla niemowlaka… i dziarskim krokiem podążył w kierunku, czarnego teraz jak smoła, lasu.
Gdy kładłyśmy się spać, przypomniało mi się to, co Basia powiedziała w lesie o talentach. -No i jak to z jest Basiu z tym Twoim nie posiadaniem żadnych talentów? Nie każdy potrafi gadać z nowopoznanymi ludźmi do północy- śmieję się.
A Basia na to: -Chcesz mi powiedzieć, że mój talent, to umiejętność nawiązywania kontaktu? Do kitu talent mi wynalazłaś, bo ja przecież nic nie robiłam. Prawie nic nie mówiłam. Ja tylko go pytałam od czasu do czasu, a on jakoś tak sam z siebie zaczął opowiadać”.
Hmm… dobre sobie!!! Sam z siebie!!!. Ciekawe, kto mu zbudował „złoty most”, by miał przestrzeń i mógł mówić o tym, co go pasjonuje.
Czasami nawet gubiąc (się), można coś znaleźć (i w sobie i w innych).
